wtorek, 30 lipca 2013

Uzależniający świat Bollywood

U większości dziewczyn fascynacja Indiami rozpoczyna się wraz z pierwszym obejrzanym filmem Bollywood. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż ogromna ich większość nie tylko opowiada historię miłości niezwykle romantycznej i trwałej, ale i rozgrywa się w pięknych i egzotycznych dla nas plenerach Indii, w miastach pełnych zapachów.

Czymże jest jednak dobra historia miłosna bez przystojnego bohatera, którego męskość podkreślana jest na każdym kroku? O tak, kino bollywood daje nam wszystko, czego w skrytości serca pragniemy, a ponad to przepełnione jest muzyką, która dodatkowo przydaje uroku kolejnym bollywoodzkim hitom.
Zanim jednak przejdę do sedna sprawy, chciałabym opowiedzieć Wam o znaczeniu tego kina dla samych Hindusów. W kraju, gdzie nie każdy ma dostęp do edukacji, film jest często jedyną formą przekazu pewnych wartości. I to właśnie na tym najczęściej opierają się indyjskie filmy bollywood. Oczywiście, stanowią one fascynujące połączenie romansu, komedii, tragedii i musicalu. Najważniejsze jest jednak jak najbardziej jednoznaczne społeczne i moralne przesłanie. Dużą uwagę zwraca się tutaj zwłaszcza na poszanowanie wartości rodzinnych, a wszystkie zarysowane w filmach konflikty zawsze udaje się rozwiązać. Kto z nas nie pamięta "Kabhi khushi kabhie gham" ("Czasem słońce, czasem deszcz")? Film ten zdobył popularność nie tylko w Indiach, ale i na całym świecie. Historia zaczyna się typowo dla bollywoodzkiego hitu. Na pierwszym planie jest romantyczny bohater, który zaleca się do heroiny. Jest to możnaby wręcz rzecz, obowiązkowa sekwencja każdego filmu. Tutaj jednak zaczyna się konflikt, gdyż wybranka naszego zalotnika nie przynależy do tej samej kasty, a co więcej, jej pozycja społeczna jest dużo niższa. To nie zraża jednak bohatera, który stawia na miłość, czym zyskuje sobie niechęć własnej rodziny. Tutaj szczególnie ważna jest postać ojca, którego duma mocno ucierpiała. Koniec końców wygrywają jednak więzy rodzinne, a skłóceni ojciec (w tej roli poważny i stateczny Amitabh Bachchan) i syn padają sobie w objęcia (niezrównany w wyrażaniu cierpienia Shah Rukh Khan). Wyraźne i jasne przesłanie tego filmu, ukryte w tak wielu innych trzygodzinnych dziełach, zdaje się jednak nie do końca funkcjonować w społeczeństwie indyjskim. My w KKKG widzimy historię silnej i trwałej miłości, która pokonuje wszelkie przeszkody. Hindusi zaś historię miłości, która została uświęcona małżeństwem, pomimo sprzeciwu najważniejszej osoby w hierarchi rodziny, ojca. Jest to również opowieść, która nie bazuje na starym indyjskim zwyczaju aranżowania małżeństw, lecz spontanicznym uczuciu rodzącym się między dwojgiem młodych ludzi. Nie jest to jednak uczucie kwitnące powoli, lecz miłość od pierwszego wejrzenia, a więc najbardziej romantyczny jej aspekt. Dla Hindusów jest to więc również próba podjęcia tematu małżeństwa pozakastowego. A przesłanie? Małżeństwo "mieszane" nie powinno być potępiane, zerwijmy więc ze starymi i krzywdzącymi obyczajami. Niestety patrząc na indyjskich odbiorców odnoszę wrażenie, że nie do końca dostrzegają oni wagę przedstawionej opowieści. Jakby magia tej historii działała tylko w zaciszu kinowej sali. Czy rzeczywiście dostrzegają aspekt miłości, szacunku, czy to tylko kolejna z fantastycznych historii, odskoczni od codziennego życia? Życia, które z bollywodzkiem światem marzeń, nieskrępowanej miłości i odwagi nie ma nic wspólnego. Fakty dowodzą, że w Indiach wciąż dominuje forma aranżowania małżeństw. I nawet dziewczyny wychowywane w "nowoczesnych" rodzinach, umawiające się na randki, koniec końców poślubią partnera wybranego im przez rodziców. A mimo to w filmach bollywood raczej nie porusza się tematu małżeństw aranżowanych, lecz odwołuje do miłości romantycznej. Rzućmy jednak okiem na film p.t. "Arth". Film ten z 1982 roku opowiada historię mężczyzny o imieniu Inder, który wplątuje się w pozamałżeński związek z Kavitą, znaną aktorką. Postanawia on opuścić swoją, poślubioną w tradycyjny sposób żonę Pooję, która przechodzi w tym czasie odmianę duchową. Po długim okresie cierpienia odnajduje ona niezależność, spokój ducha i siłę. Odrzuca ona Raja, dobrego człowieka który ją pokochał, jak i jej męża, który skruszony chce odbudować ognisko domowe. Myślę, że Pooja jest symbolem wartości kobiety. W Indiach mówi się, że kobieta jest całkowicie zależna od męża, a bez niego nie ma żadnej wartości. A jednak przykład Poojy pokazuje nam, że kobieta może żyć samodzielnie, może wychowywać dziecko i być szczęśliwa. Gorąco polecam ten film każdemu, kto jeszcze go nie widział. Ostrzegam jednak, że nie jest to typowy film bollywood jaki znacie z takich produkcji jak "Devdas", czy "Veer Zara".
Samo Bollywood przeszło już wiele ewolucji. Od początków kina indyjskiego w 1899 roku, kiedy to realizowane były obrazy o tematyce mitologicznych eposów, aż po thrillery i filmy akcji. I mimo wielu zmian w tematyce podstawowa recepta na przebój kinowy pozostaje niezmienna. Taniec i śpiew to jak już wspomniałam nieodzowny element każdego indyjskiego filmu. Czy to sekwencje z udziałem pary głównych bohaterów, czy widowiskowe sceny grupowe, filmowe piosenki prezentowane w telewizji jako klipy muzyczne, często stają się hitami już przed premierą filmu.


Byłabym jednak niewiarygodna, gdybym nie wspomniała o gwiazdorach sceny bombajskiego kina. Kult gwiazdora i Shah Rukh Khan to właściwie synonimy. Przez fanów ten sławny na całym świecie indyjski aktor nazywany jest "Królem Khanem", a jego woskową figurę wystawiono w Muzeum Madame Tussaud w Londynie. Tego zaszczytu dostąpiły również inne gwiazdy, takie jak Miss World 1994, wzór kobiecej urody i wdzięku, Aishwarya Rai, czy supergwiazdor Amitabh Bachchan. W Indiach jednak status gwiazd bollywoodzkiego kina dorównuje niemalże boskiemu. Stają się oni wzorem do naśladowania dla młodego pokolenia, a młodzież szybko podchwytuje modę kreowaną przez gwiazdy. Nic więc dziwnego, że bohaterzy kina Bollywood napędzają indyjski przemysł filmowy nie mniej niż same produkcje.
Budżet bollywoodzkiego filmu waha się od 1,75 do 30 milionów dolarów. Kwotę tę pochłaniają nie tylko honoraria gwiazd, ale i egzotyczne plenery, efekty specjalne i prowadzona z rozmachem kampania reklamowa. Z ponad tysiąca filmów kręconych w ciągu roku, wiele z nich ma różne wersje językowe, albo angielskie napisy, zwłaszcza jeśli przeznaczone są one na rynek zagraniczny.
Niemniej jednak, pośród całej gamy komercyjnych celów, film bollywood ma oddziaływać na społeczeństwo, zwłaszcza na młodych ludzi. Tak stało się między innymi z nakręconym w 2006 roku filmem "Rang de Basanti", który nawoływał młode pokolenie do zaangażowania się w życie społeczne. Zaś piosenki z tego filmu, z których wiele jest autorstwa samego A.R. Rahmana, stały się hitem i synonimem walki o lepsze jutro.

Na koniec chciałabym wspomnieć o tzw. kinie nowej fali. W latach 50. i 60. XX wieku kino autorskie zdominował Satyajit Ray. Jego skłaniające do refleksji filmy przedstawiały codzienne życie w wioskach i miasteczkach Indii. Koncentrując się bardziej na realiach, niż na fantazjach i rozrywce, utorował on drogę takim reżyserkom jak Deepa Mehta i Mira Nair, które zdobyły międzynarodowe uznanie i wywierają wpływ na życie społeczne. Polecam szczególnie moje ulubione (choć nie najważniejsze) filmy w reżyserii Miry Nair, takie jak: "The Namesake", który dotyka problemu tożsamości, czy "Salaam Bombay", w którym reżyserka skupia się na losie dzieci ulicy i burdeli Bombaju.
A co z innymi, regionalnymi odmianami indyjskiego kina? :-) Tak jak Bollywood, które składa się ze zbitki słów Hollywood i Bombaj, tak i mamy do czynienia z Tollywood (telugu), Kollywood (tamilski), czy Mollywood (malajalam). Przyznam się szczerze, że nie miałam okazji poznać zbyt wielu filmów wyprodukowanych poza Bombajem, znam natomiast kilka filmów produkcji tamilskiej. I w związku z tym byłoby grzechem gdybym nie wspomniała o niekwestionowanej i uwielbianej gwieździe, jaką jest Shivaji Rao Gaikwad, znany również jako Rajnikanth.

Pieszczotliwie nazywany przez fanów "Rajini" jest jednym z najpopularniejszych współczesnych aktorów indyjskich. I choć sam Rajnikanth pochodzi z Bangalore, jest on otoczony kultem niemalże sakralnym przede wszystkim w stanie Tamil Nadu. Ten fakt mogę potwierdzić, gdyż Pari pochodzi z tego regionu Indii i mocno wychwala Rajinikantha, którego fenomenu ciągle jeszcze nie do końca rozumiem. Ale to jest chyba związane z mentalnością Hindusów, więc nie będę polemizowała ;-) Faktem jest, że Rajini doczekał się nagród filmowych jego imienia: Superstar Rajini Award i Rajinikanth Legendary Award, choć pogłoski mówią, że sam gwiazdor jest nastwiony do nich sceptycznie.
A jak to jest w samym indyjskim kinie? Jest okrutnie zimno! Jeżeli więc jesteście w Indiach i macie ochotę na film, koniecznie ubierzcie długie spodnie i bluzę. Hindusi mają irytujący zwyczaj ustawiania klimatyzacji na bardzo niskie temperatury. Sam film poprzedzać będzie dość długi blok reklamowy. Jako jedne z pierwszych przedstawione są zazwyczaj krótkie filmy z serii "Terrorism STOP". Są to scenki zwracające uwagę na porzucone przedmioty i sygnalizujące działania jakie należy podjąć w sytuacji zagrożenia, uczulające społeczeństwo indyjskie do działania. Następnie będziemy musieli powstać do hymnu.


Wcale nie żartuję! Sama po raz pierwszy spotykam się z aktem patriotyzmu w takim miejscu, chociaż przyznam, że z mojego punktu widzenia to zupełnie niepoważne. Powyżej wersja hymnu, którą możecie zobaczyć w kinach pvr.
Same filmy są cenzurowane. Weźmy na przykład "Titanica". Wszelkie sceny na których można zobaczyć nagą część kobiecego ciała zostały wycięte lub mocno ocenzurowane, a więc: sceny szkicowania Rose, scena miłości w samochodzie, sam szkic Rose, a nawet kubistyczne kształty na obrazie Picassa ;-) Tego wszystkiego na indyjskim ekranie nie zobaczymy. Słowa zaś takie jak "bitch" zgrabnie zamieniane są na "witch". W kinie indyjskim będziemy również przestrzegani przed zgubnymi konsekwencjami palenia tytoniu. Oznacza to, że w każdej scenie w której bohaterowie zaciągają się papierosem, cygarem lub żują tabakę, będzie pojawiał się napis: "smoking is injurious to health". Fajnym ułatwieniem są natomiast napisy po angielsku i nie ma tutaj znaczenia czy film jest w angielskiej wersji językowej. Bilet do kina kosztuje w sieci kin pvr 80 rupii w dzień powszedni (ok. 4,50zł), a w weekend nawet 130 rupii (ok. 7zł). Premiery są zazwyczaj dużo droższe (ok. 200-250 rupii). W samym kinie oprócz miejsc zwykłych, które są naprawdę bardzo wygodne, są również dostępne miejsca dla vip'ów. Są to duże, komfortowe fotele w ostatnim rzędzie. Przesiadać się w trakcie filmu nie polecam, gdyż bardzo szybko przyjdzie ktoś z obsługi kina i zapyta nas, czy mamy bilet na to miejsce. Dodatkową usługą jakiej nie uświadczymy w Polsce jest możliwość zamówienia przekąsek i napojów, które zostaną nam dostarczone na miejsce w czasie przerwy. Musicie bowiem wiedzieć, że podczas każdego filmu, i nie ma tutaj znaczenia czy trwa on półtorej, czy trzy godziny, jest mniej więcej w połowie dziesięciominutowa przerwa. Czasami taka przerwa jest mocno irytująca, zwłaszcza gdy film zostanie zatrzymany w takim momencie, w którym zatrzymany być nie powinien. Sami Hindusi reagują wtedy zazwyczaj głośnym: buuuu, albo: nooo ;-)
Na koniec polecam Wam http://timesofindia.indiatimes.com/entertainment/previews/bollywood. Każdy, kto chciałby śledzić na bieżąco nowości kinowe powinien tam zajrzeć. Podobno bardzo szybko pojawiają się one potem w internecie! Piractwo jest wprawdzie zabronione, ale na ulicy łatwo spotkać kogoś, kto dysponuje nieoryginalnymi wersjami wszystkich najnowszych hitów. Ale jak to w Indiach, absurd goni absurd :-)

niedziela, 28 lipca 2013

Informacje o nowych wpisach na bieżąco ;-)

Ponieważ jestem szczęściarą i mam tylu czytelników, założyłam na facebooku grupę "Ola w Indiach", gdzie będę wrzucała informacje o nowych wpisach. Także zapraszam na https://www.facebook.com/groups/497459880330566/ :-)!! 

Indie magiczne

Jeżeli macie ochotę na dłuższą chwilę przenieść się do egzotycznych Indii i na Cejlon, to mam dla was propozycję. Pierwszą z nich jest jedna z moich ulubionych książek, absolutnie magiczna malajska saga rodzinna, od której ciężko się oderwać. Jeżeli jeszcze o niej nie słyszeliście, to gorąco polecam pozycję Rani Manickiej "Matka Ryżu". Opisane są w niej dzieje pewnej rodziny od początku lat 30. XX wieku, aż do współczesności.

W opowieść wprowadza nas urodzona na Cejlonie Lakszmi, która po beztrosko spędzonym dzieciństwie, zmuszona jest opuścić kraj i w wieku 14 lat wyjeżdża na Malaje. Powodem tak nagłej zmiany w jej życiu jest małżeństwo z Ają, trzykrotnie starszym od niej wdowcem. Matka Lakszmi, która nie chciała skazywać córki na podobny jej los, przyjęła tę propozycję za namową swatki, która przedstawiła Aję jako człowieka majętnego. Bardzo szybko Lakszmi odkrywa, że nie jest on osobą, za jaką się podawał. Nie poddaje się jednak rozpaczy i bierze los w swoje ręce. Lakszmi staje się ostoją rodziny, zapewniającą dostatek i szczęście, uosobieniem Matki Ryżu, jednej z najstarszych bogiń czczonych w Azji Południowo-Wschodniej.
Rani Manicka jest również autorką "Japońskiej parasolki" i "Dotknięcia ziemii". Wszystkie przeczytałam, jednak "Matka Ryżu" jest moją zdecydowaną faworytką. To jedna z tych książek, które zaczynasz czytać i mimowolnie się usmiechasz... :-)

Chciałabym przedstawić Wam jeszcze jedną pozycję, która podbiła moje serce. Są to "Tygrysie Wzgórza" autorstwa Sarity Mandanny. Akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku w południowych Indiach, w Kodagu. To historia bardzo pięknej Devi, która zakochuję się w Maću, sławnym pogromcy tygrysa.
Nie jest to jednak historia ze szczęśliwym zakończeniem. Sprawy przybierają tragiczny obrót, kiedy w sercu Dewanny, najbliższego przyjaciela Devi z dzieciństwa, budzi się uczucie do niej.
"Tygrysie Wzgórza" to historia przesiąknięta zapachem kardamonu i kawy. Książka na kartach której odnajdujemy magiczne Indie!

Jestem pewna, że obie powieści przypadną Wam do gustu. Zwłaszcza jeżeli interesujecie się tym zakątkiem świata, to godna lektura na letnie wieczory :-) Miłego czytania!






czwartek, 25 lipca 2013

FRO i policyjnych ekscesów ciąg dalszy!

Indyjska biurokracja jest tak fascynująca, a urzędnicy i policja tak skorumpowani, że ciągle jeszcze nie mogę przejść do porządku dziennego nad moimi kolejnymi wizytami w FRO. A może moja cierpliwość jest już na wykończeniu i powoli wkrada się frustracja, a może to tylko monsunowy deszcz tak na mnie działa. W każdym razie papiery leżą od ponad miesiąca złożone gdzieś w czeluściach urzędu i nie dzieje się nic. Prawie nic, gdyż zostałam zawezwana do przyniesienia zaświadczenia o niekaralności. Prosta sprawa, pomyślałam, w Niemczech płaciło się 17 Euro, a samo zaświadczenie przychodziło pocztą. Tutaj w Indiach na posterunek policji musisz udać się sam i sam takoweż zaświadczenie zdobyć. A zdobycie go bez uiszczenia łapówki to rzecz nielatwa, więc muszę przyznać, że jestem z siebie dumna :]
Budynek policji w mojej super dzielnicy, jak większość budynków urzędowych to straszna rudera. Pan oficer przyjął nas o godzinie 16ej i nie prędko stamtąd wyszliśmy. W pokoju leżały całe sterty zakurzonych akt, kilka zeszytów "przyszedłem, wyszedłem, odebrałem", a atmosferę umilały stare indyjskie szlagiery. Przez około godzinę próbowaliśmy tłumaczyć naszemu oficerowi o jakie zaświadczenie nam chodzi. W końcu dowiedziałam się, że najpierw muszę wypełnić kolejny papier o zameldowaniu w miejscu gdzie mieszkam. Podałam więc zadowolona moją C-form, która jest odpowiednikiem naszego zameldowania, ale Pan policjant otworzył tylko oczy szeroko ze zdziwienia: jak to jest możliwe, że mam C-form, bez uprzedniego wypełnienia formularza o zameldowaniu i odmówił wydania zaświadczenia. W międzyczasie w pokoju zjawił się jakiś Pan, który bieglej władał angielskim. Nie wiem kto to był, ale w dyskusję się wmieszał. Oczywiście z jego perspektywy sprawa jest bardzo, bardzo trudna, ale on ma przyjaciela, który takimi sprawami się zajmuje, on pomoże. Popatrzyłam na niego i zapytałam: Ile? Mnie żadnych pośredników nie potrzeba, a jak będzie trzeba to mam sprawdzonych znajomych, którzy prowadzą taką działalność. Stanęło na tym, że mam iść do zarządcy mojej society, który ma mi wypisać zaświadczenie, że tam mieszkam. Tłumaczę więc, że society nie ma obowiązku wystawienia mi takiego zaświadczenia, no i skąd zarządca może wiedzieć, kto aktualnie wynajmuje mieszkanie. Przecież pokazałam moją C-form, na której był (huh) podpis właściciela, pana Mirchandiego, że ja Aleksandra Karasiewicz, obecnie wynajmuję je razem z Parim.
Jak przypuszczałam society nie chciała mi wydać takiego zaświadczenia, więc znowu udaliśmy się na komisariat. Kolejne tłumaczenie, że jeżeli rzeczywiście potrzebują takiego zaświadczenia, dlaczego nie mogą mi dać odpowiedniego druku, przecież w Indiach na wszystko są druki. Policjant był uparty jak osiołek. Uczepił się tym razem argumentu, że moja C-form jest nieważna, a przecież podbita i wydana przez samo FRO. No więc skoro FRO popełniło błąd, to nie moja to wina, a skoro nie, to na pewno gdzieś jest druczek. Kolejna porażka. Powiem szczerze, że w tym momencie zadzwoniłam do Mr. Maka, który zbierał moje dokumenty i powiedziałam, że nie jestem w stanie zdobyć tego zaświadczenia bez łapówki, a łapówki wręczyć nie zamierzam. Pan Mak to bardzo sympatyczny pan z FRO, który prowadzi mój "case". Dwa tygodnie temu zjawił się mocno zapowiedziany, żeby sprawdzić, czy aby na pewno mieszkam z Parim, czy też uprawiamy małżeństwo dla papierów. Ja natomiast ucieszyłam się z towarzystwa, zaproponowałam herbatę i wciągnęłam pana Maka w rozmowę. Dowiedziałam się, że najczęściej nielegalni imigranci pochodzą z Iranu i Pakistanu. Sporo Filipińczyków. Ciekawa byłam też, jak w takim ogromnym kraju złapać takiego nielegalnego przybysza i powiem, że odpowiedź mnie zaskoczyła. Donosy. No cóż. Ciekawe czy na mnie też ktoś już doniósł! Pan Mak był w każdym razie szczerze zachwycony, że jestem chrześcijanką i, że na dodatek pochodzę z kraju papieża. I tak zaskrobiłam sobię sympatię pana policjanta na urzędzie ;-)
No i to właśnie pan Mak zadzwonił na policję w Viman Nagar i postraszył ich tam do tego stopnia, że następnego dnia moje zaświadczenie było gotowe, podpisane i do odebrania. Kiedy po nie przyszłam minęłam się z kimś, kto też odbierał jakiś papier, po czym wręczył policjantce 200 rupii, a ta włożyła je do kieszeni, uśmiechy, podziękowania i do widzenia. Wiem, że to nie jest majątek, ale po prostu się tym brzydzę. Ode mnie też Pani policjantka oczekiwała tipu, ale usmiechnęłam się i wyszłam. Grrrrrrrrrr!
Kolejny dzień znowu spędzilismy w FRO. Chociaż już miałam komplet dokumentów, dalej nie dobrze. Umówilismy się na spotkanie z okropnym panem Joshim. A ten najpierw rzucił okiem na wypłatę Pariego, potem szybko przeszedł do aktu małżeństwa i kazał nam po raz kolejny przyprowadzić świadków, żeby zaświadczyli o prawdziwości dokumentu. Mieli zjawiać się dzień po dniu, punkt 4ta po południu. Wiadomo było o co chodzi i już powoli mieliśmy dość. Pan Mak przewrócił oczami i wyszedł, a i jego komentarz był jednoznaczny: I am tired of this...
Postanowiliśmy jednak nie poddawać się tak łatwo i przyprowadziliśmy Mr Pai'a i jego żonę Vidiyę. Cierpliwie czekałam pod gabientem Joshiego, godzina 4ta mijała, a on nas ignorował. W końcu weszłam, przeprosiłam i spytałam, kiedy może przyjąć mnie i moich świadków, którzy przyszli jak prosił. Ten popatrzył tylko na mnie i machnął ręką, żebym teraz sobie poszła i przyszła jutro. Nie dałam się jednak i wiedząc jak bardzo arogancki był on wobec mnie i innych wcześniej, włączyłam dyktafon w telefonie, nic innego mi do głowy nie przyszło. Kilka razy jeszcze grzecznie poprosiłam, w końcu nasi świadkowie specjalnie zwolnili się z pracy, żeby nam pomóc. Niestety pan Joshi był okropnie niemiły i literalnie kazał mi się wynosić. Dałam mu do zrozumienia, że znam swoje prawa i, że jego obowiązkiem jest ich przyjąć skoro tego zarządał. Okazało się, że ego Starszego Pana Policjanta nie wytrzymało krytyki młodej dziewczyny. A dodam, że przy moim temperamencie byłam i tak bardzo grzeczna. Musiałam się strasznie hamować, chociaż widziałam, że już nawet Pari, który zazwyczaj jest oceanem spokoju, zaczynał się wkurzać. Poprosiliśmy więc pana Maka o pomoc i ten próbował się wstawić za nami.
W pokoju siedziała jeszcze inna para, Filipinka i Hindus, no i zaczął się cyrk. Pan Joshi kazał Filipince opowiadać jej historię. Cierpliwie tłumaczyłam, że nie chcę jej słuchać, bo to jest prywatna sprawa tych państwa, ale pan Joshi wpadł w furię. Zaczął wykrzykiwać, że nasze dokumety zamiast do Delhi pośle do Chennai, do sprawdzenia, zaczął wypytywać, czy nasi rodzice w ogóle wiedzą co my tutaj wyprawiamy, a potem przeszedł do obraźliwych rzeczy, których nie będę już tutaj cytowała. Pari się wściekł, zapowiedział, że w takim razie przyprowadzi media i zobaczymy czy będzie taki skory do takiego obrażania. Joshi chyba jednak się trochę przestraszył, bo kazał panu Makowi wziąść od świadków zaświadczenie (napisane ręcznie na zwykłej kartce papieru) i powiedział, że już nikogo nie muszę przyprowadzać.
Powiem jednak, że kosztowało mnie to bardzo dużo nerwów. Moje dokumety od dwóch miesiecy leżą sobie, ja nie mam w paszporcie wizy, a oni sobie tutaj urządzają zabawy w kotka i myszkę. Wiem, że powinnam wreszcie zrzucić klapki z oczu i przestać się wkurzać o każdą rzecz, ale to jakoś nie leży w mojej naturze. W biurze dla obcokrajowców, obcokrajowcy są obrażani i wyzywani... Powiem tylko, że na koniec dowiedziałam się kto jest przełożonym pana Joshi i poprosiłam o spotkanie. Na początku mi odmówiono, ale byłam w kiepskim humorze i pogroziłam im, że przyprowadzę media, bo moja cierpliwość ma określone granice. Urzędniczka, która to aranżowała, tłumaczyła potem w hindi śmiejąc się, że kolejna chce się poskarżyć na Joshi Sir...
Przyjął nas najwyższy oficer policji w FRO, Mr. Mane. To bardzo spokojny człowiek, wytłumaczyliśmy mu więc w czym rzecz, ale sprawą średnio się zainteresował. Być może moja teczka nie wyląduje w koszu i nie będzie więcej wymyślania coraz to nowych rzeczy, żebym się zniechęciła i zapłaciła. Co do aroganckiego zachowania pana Joshi i wyzwisk, no cóż... Mr. Mane z pewnością wie co się dzieje, ale nic nie może zrobić. Generalnie olał sprawę.
Jutro po raz kolejny mam się stawić w FRO, w jakim celu, tego nie wiem. Ale moja wiza nadal nie jest gotowa, a ja jestem uziemiona do czasu, kiedy naklejka znajdzie się w moim paszporcie.
Tak to wygląda w indyjskich urzędach na każdym kroku. A opowieści znajomych i ich doświadczenia potwierdzają, że nie tylko ja borykam się z takimi problemami. Czas spać i przestać myśleć o całym tym papierowym kramie. Dziś moja mama posłała paczkę ze słodyczami :-) Tym razem ekonomiczną. Ciekawe ile będzie szła, bo na samą myśl o zawartości robię się głodna :-) Dobranoc!